Dyskretnie usytuowana na rogu ulicy w zielonej dzielnicy Budapesztu malutka kawiarnia chełpiąca się tarasem z chwiejnymi drewnianymi stołami, wylewającymi się na opustoszały chodnik, oferowała szeroki wachlarz oryginalnych owocowo-warzywnych koktajli. Jaskrawo żółty baldachim osłaniający głowy lokalnej klienteli, na którą składali się gawędzący nastolatkowie i grupa biznesmenów w garniturach, wydawał się być zbędny. Wysokie budynki mieszkalne z każdej strony chroniły nas przed intensywnymi promieniami słonecznymi końcówki gorącego, węgierskiego lata. Mijające samochody i widoczne podniecenie związane z przerwą w pobliskiej szkole podstawowej tworzyły przyjemny zgiełk w tle.
Przez moment nie mogłam odpędzić od siebie pytania, czy András wybrał to miejsce, ponieważ byłoby wyjątkowo mało prawdopodobne to, że ktoś nas tu podsłucha. Zapewne jednak spotkanie tutaj było po prostu wygodne. Niezdolna do pozbycia się dyskomfortu związanego z przeprowadzeniem projektu dziennikarskiego w kraju, w którym represjonuje się dziennikarstwo, zamówiłam jeden z oryginalnych koktajli i odłożyłam dyktafon, przynajmniej na tę chwilę, do kieszeni.
Kiedy się pojawił, András Dési okazał się być wysokim mężczyzną, o łagodnym głosie, ciepłym, lecz trudnym do odczytania, z nienagannym angielskim i z małym terierem. Po tym, jak wyraziłam kilka pochlebnych uwag o jego psie i przekonałam go, że kawa za 550 forintów była najmniejszym, co mogę zrobić, żeby podziękować mu za znalezienie czasu na spotkanie, uścisnęliśmy dłonie. Chwilę później szybko przeszliśmy do sedna - dyskusji o wolności prasy na Węgrzech. A raczej o braku tej wolności.
„Istnieje ogromne wypaczenie mediów przez rząd węgierski. Co wcale nie jest takie oczywiste”, powiedział mi András. „Należy rozróżnić pomiędzy tym, co jest wolne, a tym, co jest niezależne. Jeśli państwo inwestuje w reklamę w twoich mediach, to mimo że twoja gazeta nie jest kontrolowana przez państwo, to jednak jesteś narażony. Przecież największym reklamodawcą jest węgierskie państwo. Jeśli weźmiesz pod uwagę reklamę zlecaną przez firmy podlegające państwu, praktycznie cała pochodzi od rządu, zwłaszcza ta w prasie politycznej. Prywatne firmy trzymają się na dystans, ponieważ nie chcą być kojarzone z mediami, które mogą być przeciwnikami rządu. Boją się odwetu”.
Wolność prasy na Węgrzech jako pierwsza znalazła się na celowniku rządu wybranego w 2010 roku i kierowanego przez przejawiającego zapędy autorytarne Viktora Orbána. Cieszący się większościowym poparciem „2/3” w Parlamencie, Fidesz Orbana był w stanie przepchnąć prawo medialne, które dało rządowi władzę niezbędną do kontrolowania mediów informacyjnych. W tym celu utworzono Narodowy Organ Mediów i Komunikacji. Ta biurokratyczna nazwa skrywa gremium złożone w całości z wiernych Orbanowi klakierów. Od tamtej pory 80% mediów znajduje się pod silnym wpływem rządu, jeśli nie pod całkowitą jego kontrolą. Jak mogło do tego dojść?
„Częściowo dlatego, że Węgrów nie obchodzi wolność mediów”, ubolewa András. „Żeby to zrozumieć, należy spojrzeć na początki zmiany politycznej w tym kraju. Na Węgrzech transformacja ustrojowa po upadku komunizmu przeszła gładko, bez żadnej wielkiej presji ze strony społeczeństwa. W innych państwach, jak w NRD, obywatele musieli znaczenie więcej walczyć, żeby doprowadzić do zmiany. Na Węgrzech nie było prawdziwej edukacji demokratycznej”.
Z pewnym wahaniem, świadoma, że wkraczam na wrażliwy temat, spytałam Andrása, co stało się z jego własną gazetą. Nastrój rozmowy gwałtownie się zmienił, z rzeczowej na nieco bardziej osobistą. „To smutna historia”, powiedział z wymuszonym półuśmiechem i po raz pierwszy odwrócił wzrok i spojrzał na ulicę. „Minęły trzy lata i wciąż boli. To było tak gwałtowne jak zabójstwo i w gruncie rzeczy tym właśnie było”.
„Pewnego tygodnia w 2016 zostało nam przekazane, że musimy przenieść się z biura. W piątek po południu spakowaliśmy wszystko do pudeł, gotowi do przeniesienia się do nowego budynku w sobotę. Następnego dnia rano, w dzień przeprowadzki, byłem w supermarkecie, kiedy o 9 zadzwonił do mnie współpracownik. Powiedział: «mam złe wieści». Jego głos był tak poważny, że spytałem kto umarł. «Népszabadság» ‒ odpowiedział”.
András zamilkł na chwilę, jakby chcąc, by jego słowa wybrzmiały, a w jego przenikliwych niebieskich oczach pojawił się błysk. „Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że przeprowadzka do nowego biura była przykrywką służącą odwróceniu uwagi i zamknięciu redakcji. Właściciel i managerowie wstrzymali papierową i cyfrową wersję, a zawieszenie okazało się być permanentne”.
Wzięłam łyk koktajlu i stwierdziłam, że kiwi i marchewka nigdy nie powinny znaleźć się razem w jednej szklance. Spytałam Andrása, co działo się za kulisami. „Nie mam żadnych dowodów”, przyznał. „Ale wiem, że właściciel, kierownik biznesowy i kluczowi inwestorzy Népszabadságu spotkali się z premierem w czerwcu 2016. Zakładam, że rząd początkowo chciał nabyć gazetę, ale nie pasowała ona do reszty imperium medialnego Orbana. Sądzę, że właściciel wydawnictwa byłby gotowy sprzedać gazetę za dobrą cenę, ale zamiast tego kazano mu się nią zająć. Wszyscy oglądaliśmy filmy o mafii i wiemy, co to znaczy, kiedy ktoś każe się kimś zająć”.
Hałaśliwy skuter przejechał z hukiem, a biznesmen przy stoliku obok zgasił papierosa i wyszedł. Czekałam, wsłuchując się w każde słowo Andrása, przeczuwając, że powie mi on więcej w swoim czasie. Jego kawa, ledwo tknięta, stygła w miarę, jak się zastanawiał.
„Népszabadság był lewicową, liberalną gazetą, co było dla rządu niewygodne. Mieliśmy mały zespół oddanych dziennikarzy, który ujawniał siatkę skandali korupcyjnych obejmującą wysoko postawionych urzędników. Kiedy publikowaliśmy te historie, rozchodziły się z prędkością światła. Népszabadság był gazetą o zasięgu ogólnokrajowym, szeroko czytaną i respektowaną. Jej zamknięcie było niepokojące, bardzo niepokojące. I wysłało wiadomość ostrzegawczą do innych mediów”. „I co dalej? Wspomniałem już, że uważam reakcję Unii Europejskiej na pogłębiający się kryzys na Węgrzech za nieadekwatną. Mimo że Parlament Europejski zagłosował za zastosowaniem artykułu 7. Traktatu o UE, mechanizmu stworzonego do ukarania państwa nie respektującego wartości UE i mającego na celu naprowadzenie go z powrotem na właściwe tory, ograniczanie wolności mediów nieustannie postępuje”. „To nie UE czy ktokolwiek inny powinien zmienić tę sytuację”, odpowiedział András. „To Węgrzy powinni wybrać nowy rząd…”
„Ale – musiałam mu przerwać – czy wybranie nowego rządu nie jest trudniejsze, jeśli ludzie mają trudności z dostępem do wiarygodnych informacji z różnorodnych i niezależnych źródeł?”
András wzruszył ramionami. „Wiele ludzi oczekiwało, że po dwóch kadencjach ucisk reżimu straci na sile. Ale został zaostrzony. Zdajemy sobie teraz sprawę, że Orban chce rządzić przynajmniej do 2030, i że rząd chce coraz więcej. Jednak pewnego dnia zdadzą sobie sprawę, że nie mogą wszystkiego kontrolować i że coś zaczyna się gotować, gotować tuż pod powierzchnią. Na Węgrzech przetrwaliśmy różne dyktatury i autokracje – Imperium Osmańskie, Habsburgów, nazistów, komunistów – więc przetrwamy i to. Gospodarcze korzenie tego reżimu są mocne i w dodatku posiadają oni media. Ale prędzej czy później to przeminie”.
„W międzyczasie moi współobywatele tolerują ten reżim, bo zapewnia im stabilizację. Jakakolwiek zmiana mogłaby tę stabilizację zakłócić i być tragiczna w skutkach. Więc jak na razie Węgry wybierają stabilność”. Nasza rozmowa w naturalny sposób dobiegła końca. András wstał i dopił swoją kawę. Ja również wstałam. Podziwiałam jego odwagę i martwiłam się o jego państwo. Uścisnął mi rękę po raz kolejny i uśmiechnął się.
„Będę go wspierał, jeśli się na to zdecyduje”, powiedział. „Ale mam nadzieję, że mój syn nie zostanie dziennikarzem”.
Suivre les commentaires : |